Jest wiele gier, o których istnieniu, nie miałbym nigdy pojęcia, gdyby nie przypadek. Tak też było z „The Guardian Legend” – jedną z moich ulubionych gier na NESa i jedną z moich ulubionych gier w ogóle. Pamiętam jak dziś, kiedy siostra mojej bardzo dobrej koleżanki – Marty, przywiozła ze Szwecji nową grę, której okładka, mocno mnie zaintrygowała. Otworzyliśmy pudełko, wyciągnęliśmy całą zawartość, łącznie ze styropianem, który wypełniał puste miejsce w kartoniku, i włączyliśmy grę. Od pierwszej sekundy byłem zakochany. Gra miała w sobie to coś, co wciągnęło mnie od samego początku bez końca. Oszalałem na jej punkcie.
„The Guardian Legend” to połączenie shootera z grą RPG, podzielone na dwa rodzaje rozgrywki – latanie i eksplorację planety.
Latanie to typowy, oldschoolowy shooter, z widokiem z góry, jednak w tym przypadku mamy pasek życia, więc zderzenie się z czymkolwiek, nie powoduje natychmiastowej śmierci. Nie oznacza to jednak, że gra jest łatwa – nie jest. Jest wymagająca i niektóre sekcje trzeba powtarzać kilka razy. Szczególnie walki z bossami, które potrafią dać nieźle w kość. Na szczęście gra pozwala nam dość sprawnie odnawiać sobie pasek energii, poprzez zestrzeliwanie wrogów, po których, losowo, pojawia się opcja regeneracji. Po przejściu takiego poziomu dostajemy klucz, który otwiera nam nowe miejsca na mapie.
Druga część gry – eksploracja – przypomina „Zeldę 1”. Przemieszczamy się po planecie Naju, szukając kolejnych wejść do korytarzy, gdzie transformujemy się w samolocik i latamy po nowo odkrytym terenie. Gra daje nam trochę swobody, bo pozwala samemu wybierać kolejność powietrznych poziomów. Można nawet część z nich pominąć. Chodząc po mapie, zdobywamy doświadczenie i nowe bronie, których używamy w obu postaciach („na nogach” i „w powietrzu”).
Gra, swoim klimatem, przypomina mi bardzo serię „Metroid”. Nasza bohaterka również sama przemierza planetę, żeby ustawić mechanizm autodestrukcji i ją zniszczyć, bo potwory na niej, zagrażają Ziemi. Brzmi niemal identycznie, jak przygody Samus.
Słuchając muzyki z tej gry, ciężko uwierzyć, że wyszła w 1988 roku. Soundtrack to zdecydowanie jedna z najmocniejszych stron tej produkcji. Do tego dochodzi bardzo ładna grafika, przyjemny gameplay i mamy grę niemal idealną. Niemal, bo można doczepić się do kilku punktów – powtarzających się bossów, momentami nużących labiryntów czy skomplikowanego systemu zapisu stanu gry. To wszystko to jednak bardzo małe detale. Gwarantuję ja, jak i również kilku moich znajomych, którym poleciłem ten tytuł, że się nie zawiedziecie.
Kilka ciekawostek:
- „The Guardian Legend” to sequel gry „Guardic” z 1986 roku, wydanej na MSXa.
- Wydawca gry, Irem, planował wydać kontynuację „TGL” na konsolę Super Nintendo.
- Po wpisaniu kodu TGL w sekcji „Password”, przechodzimy wszystkie sekcje powietrzne pod rząd.
- Trzymając równocześnie A i B oraz dociskając Reset na konsoli, wchodzimy w ukryty Sound Test.
- Gra nigdy nie ukazała się w Anglii, więc jedyną wersją, posiadającą angielską instrukcję, jest wersja australijska. Co ciekawe, wydanie skandynawskie, posiada angielskie pudełko, ale manual jest już w języku skandynawskim.
- Wydanie amerykańskie gry, posiada zupełnie inną okładkę, niż europejskie.
- W sekcji „Track Tygodnia”, umieściłem muzykę z intro gry. Zachęcam do zapoznania się z materiałem.
Graliście w tę grę kiedykolwiek? Jakie są Wasze wrażenia?
Wersja amerykańska okładki.
Początek gry.